wtorek, 31 lipca 2018

Camaquey. W drodze do Santiago.Dzień czwarty.



W drodze do Santiago de Cuba zatrzymujemy się na parę godzin w Camaquey. 
Po raz pierwszy mamy styczność z jednym z „jinetero”- takim mianem określa się natarczywych tubylców, którzy oferują turystom pomoc w znalezieniu kwatery prywatnej, restauracji czy- jak w naszym przypadku- parkingu w centrum miasta. Biorąc pod uwagę fakt, że historyczna część Camaguay to przedziwna plątanina wąskich uliczek, swoisty labirynt zbudowany specjalnie z myślą o piratach ( nawet nazwy ulic są mylące!) którzy mieli się w nich pogubić- w sumie nasz „jinetero” okazał się całkiem pomocny i doprowadził nas do celu. Co prawda na parkingu doszło do ostrej wymiany zdań, gdy koniecznie chciano nas wykasować 10 CUC, w zamian oferując pobyt przez całą dobę, a my chcieliśmy zatrzymać się na zaledwie 2-3 godziny. Ostatecznie uzgodniliśmy 2 CUC + długopis gratis ( niech żyje mój łamany hiszpański!)





Samo Camaquey, jego Centrum Historyczne robi niesamowite wrażenie, gdyż żadnego ciągu domów nie zaplanowano tu pod kątem prostym- korsarze ponoć byli sprytniejsi niż współcześni turyści- na szczęście umieszczono wiele tablic i znaków ułatwiających przemieszczanie się w tej sympatycznej plątaninie uliczek. UNESCO sypnęło gotówką i dzięki temu coraz więcej budynków odzyskuje dawny blask.









Camaquey to miasto kościołów- faktycznie jest tu ich sporo a te nie są typowe dla Kuby. To właśnie Camaquey odwiedził w 1998r. papież Jan Paweł II i odprawił tu mszę świętą





.
Jest tu dużo ładnych placów a spacer wąskimi uliczkami od placu do placu- naprawdę przyjemny.Bodajże najsłynniejszy to Parque Agramonte, z rosnącymi w rogach czterema palmami królewskimi, symbolizującymi czterech patriotów, zastrzelonych w 1851r. przez hiszpańskich żołnierzy. Władze kolonialne nie zezwoliły na uczczenie pomnikiem kubańskich bohaterów, więc mieszkańcy posłużyli się palmami. Sprytne, prawda?





Pomnik samego Ignacio Agramonte- bohatera narodowego, przywódcy pierwszej wojny o niepodległość z Hiszpanią ( 1868-1878) , oczywiście na koniu, z szablą- zdobi centrum placu. Spoglądamy na niego popijając pyszną kawę pod parasolem słynnej Cafe Ciudad.









Tuż obok znajduje się dom i niesamowita pracownia sympatycznego małżeństwa Joela Jovera i Iliany Sanchez. Jest zamknięta a Iliany nie ma w domu, ale na naszą prośbę i wytłumaczenie, że bardzo chcemy zobaczyć malowane przez Ilianę koty ( bo tak tęsknimy za naszym Tupakiem-:) Joel wpuszcza nas do środka. Iliana owszem- maluje również koty, ale ostatnio bardziej skupia się na portretach psów, szczególnie rasy Chihuahua, które z nimi mieszkają. Niestety Joel nie zna angielskiego więc z moim podstawowym hiszpańskim nie przedłużamy wizyty.Odkąd odwiedziło ich Loney Planet zagląda tu wielu turystów- aż szkoda, że nie mają potrzeby nauki angielskiego ( przynajmniej Joel)










Nie udaje nam się zjeśc lunchu w polecanej, filmowej restauracji La Isabella, bo jest dziś zamknięta- ponoć karty dań są w kształcie klapsów filmowych-:)








Z Camaquey do Santiago jest 328 km i jest to prawdopodobnie najtrudniejsze 328 km, jakie musieliśmy przejechać.Fatalna droga, choć przyzwyczailiśmy się, że drogi na Kubie ( nawet słynna Autopista) są słabe, to ta jest jeszcze słabsza niż średnia kubańska a do tego przez większość czasu towarzyszy nam nie tylko deszcz, ale również spektakularna burza- gdyby nie fakt, że boję się burz, to pewnie teraz napisałabym esej o nieziemskich widokach błyskawic, apokaliptycznej atmosferze tej podróży.  Docieramy do Santiago tuż przed zmierzchem.

Zmierzch na Kubie w czerwcu przychodzi nagle i dużo wcześniej niż o tej porze roku w Polsce. Około godz. 20.00 robi się szaro a po paru minutach nastaje noc.
Wjeżdżając do przepięknie położonego u podnóża niewysokich gór, nad głęboką zatoką,Santiago, marzyliśmy tylko o tym, by znaleźć się szybko w klimatyzowanym pomieszczeniu naszej kolejnej casy. Santiago to miasto Javiera, nasz drugi cel podróży. To tutaj mieszka Mama Alina i reszta rodziny, dla której wieźliśmy pełną torbę prezentów od Javiera.
Javier zawczasu zorganizował nam „opiekę” swojego przyjaciela Raula, który zarezerwował dla nas nocleg. Niestety nie mieliśmy adresu casy, nie posiadał jej również Javier, ale zapewniał, że w centrum Santiago, w Parque Cespedes będzie nas oczekiwał Raulito.
Nawigacja bez problemu zaprowadziła nas do Pargue Cespedes, który na szczęście okazał się nie być  parkiem a sympatycznym ryneczkiem, ot takim odpowiednikiem Starego Rynku, tylko trochę bardziej eklektycznym ,jedynym miejscem w Santiago z dobrze działającym hot spotem. Na szczęście- bowiem jak spotkać kogoś kto na ciebie czeka, ale nie wie, o której godzinie się ciebie spodziewać?
Parę razy obeszłyśmy z dziewczynami  Parque Cespedes, przyglądając się wszystkim siedzącym na ławkach Kubańczykom, szukając charakterystycznych dredów Raula, które znałyśmy jedynie z przysłanego przez Javiera zdjęcia. Kubański zmierzch przeszedł w czerń, ale sam Parque Cespedes był rozświetlony, choć dziwnie spokojny.










Nasze chodzenie wkoło wzbudziło zainteresowanie, choć starałyśmy się nie reagować na liczne zaczepki, to powoli zaczynałyśmy czuć się nieswojo. Jednemu z bardziej natarczywych zaczepiających pokazałam zdjęcie Raulita, tłumacząc moim łamanym hiszpańskim, że na niego czekamy. Okazało się, że Pedro, bo tak miał na imię, zna Raula i Javiera. Powiedział, że faktycznie Raulito czekał na nas tutaj , ale godzinę temu wsiadł na swój motocykl i pojechał do domu. Pedro wiedział tylko, że Raul mieszka gdzieś poza centrum Santiago,ale szybko przyprowadził innego kolegę, który znał dokładny adres. Czy to nie dziwne, że w bez mała półmilionowym mieście spotykamy przypadkowych gości, którzy znają i Raula, i Javiera? Czy też w życiu nie ma przypadków?
Okazuje się, że Raul zmęczył się czekaniem i postanowił zrobić krótką przerwę na trening- Raulito trenuje bowiem ( ponoć tylko dla własnej przyjemności) boks-:)
Casa, którą dla nas zarezerwował znajduje się tuż przy Parque Cespdese, na stromej, wąskiej uliczce tak charakterystycznej dla Santiago ( Hostal El Mirador
Bartome Maso ( San Basilico/W.172 Altos  e/Corona y Padre Pico; tel. (053)-(22)-65-11-91).
Same pokoje nie wyróżniają się niczym szczególnym, ale są czyste a w łazience jest ciepła woda, jednak casa ma jedną zaletę: cudowny widok na zatokę i całe Santiago, no i znajduje się 2 minuty spacerem od ścisłego centrum ( i internetu na Parque Cespedes-:)
Okazało się, że dzięki sąsiedzkiej solidarności, za jedyne 2 CUC za dobę, udało nam się- a w zasadzie Maciejowi ( z niemałym trudem mówiąc delikatnie) zaparkować samochód w miejscu, w którym nigdy nie przyszło by mi do głowy, że auto mogłoby się zmieścić-:)



Wieczór kończymy kolacją w jednej z licznych tu ‘paladares” – „prawie” prywatnych restauracjach zlokalizowanych na dachach kamienic. Jedzenie jak to zwykle na Kubie- nie powala, ale za to muzyka na żywo i widok na pięknie oświetloną zatokę, nad którą położone jest Santiago- urzeka.












Cienfuegos. Santa Clara. Cayo Coco.Dzień trzeci.





Po śniadaniu zjedzonym na dachu naszej casy ( jak zawsze owoce, chleb i jajka) z widokiem na mało ciekawą część Cienfuegos wybieramy się w okolice zabytkowego Starego Miasta, którego centralnym punktem jest Parque Marti.







Samo miasto zwane jest „Perłą Południa” a gdzieś nawet spotkałam się ze stwierdzaniem, że gdyby Kuba miała swój Paryż, to było by nim właśnie Cienfuegos.Na obrzeżach tego dużego miasta dymią fabryki ( widoczne nawet z dachu naszej casy), ale serce Starego Miasta urzeka architekturą w iście francuskim stylu- liczne budowle w stylu neoklasycyzmu i mojego ulubionego art deco doceniło w 2005 r. UNESCO wzbogacając swoją długą listę o Cienfuegos. Tutaj czas zdaje się płynąć w innym rytmie a słynna Avenida 54 naprawdę przypomina paryską ulicę handlową. Fascynujący klimat!














 Po północnej stronie Parque Marti znajduje się słynny Teatro Tomas Terry- swoisty hołd dla bogatego Wenezuelczyka, który obecnie stanowi jedyną w swoim rodzaju pamiątkę, którą zwiedzamy z nieukrywaną przyjemnością Jaka szkoda, że nie mogę obejrzeć tu sztuki teatralnej! Jaka szkoda, że mój hiszpański jest tak bardzo podstawowy!














Cienfuegos to też miasto Benny’ego More- legendarnej gwiazdy kubańskiej muzyki ( spokojnie, znany głównie na Kubie)






Robimy sobie przejażdżkę na koniec urokliwego cypla Punta Gorda, który wrzyna się w głąb zatoki. Zachwycają secesyjne letnie wille i stylowe, drewniane domy z początku XXw. Najbardziej niesamowitą budowlą jest eklektyczny Palacio del Valle- dawna rezydencja jednego z najbogatszych baronów cukrowych, gdzie obecnie mieści się droga restauracja ( dania od 25 CUC)












By the way, na kartach najnowszej historii Kuby zaznaczył się niejaki Camilo Cienfuegos. Postać ważna dla Kubańczyków, legendarny przywódca Rewolucyjnej Armii, w 1959 roku popularnością ustępujący jedynie Fidelowi. To on stał za plecami Fidela w czasie jego pierwszego publicznego wystąpienia po obaleniu rządu Fulgencio Batisty a Fidel miał w pewnym momencie obrócić się i spytać: „Voy bien Camilo?” a Camilo odpowiedzieć:” Vas bien, Fidel” (Dobrze robisz Fidel)- zdanie, które do tej pory zna każdy Kubańczyk.
Legendzie Camilo pomogła najpewniej jego tajemnicza śmierć- mały samolot, którym podróżował w tym samym słynnym roku 1959 z Camaguey do Havany, nagle po prostu zniknął...Do tej pory w rocznicę jego śmierci, na pamiątkę swojego bohatera Kubańczycy ponoć wrzucają kwiaty do morza- muszę dopytać Javiera, czy tak nadal jest ( wyczytałam to w przewodniku Cuba Si zakupionym na Kubie-:)

Opuszczamy Cienfuegos i kierujemy się do Santa Clara a to chyba najlepszy
moment by napisać parę słów o nadal wszechobecnej tu propagandzie.
Kiedyś mówiło się, że Kuba nie zmieni się dopóki żyje El Comandante. Jednak ani oddanie władzy swojemu bratu Raulowi w 2008r, ani sama śmierć Fidela 25.11.2016 nie zmieniła za wiele w tym kraju.Co prawda od kwietnia tego roku, po 60 latach rządów Fidela i Raula, Kuba ma prezydenta, który nie nazywa się Castro, ale Miguel Diaz-Canel to dotychczasowy wiceprezydent, „numer 2” kubańskiego reżimu i nic nie wskazuje na to by wraz z nim miała na Kubę dotrzeć demokracja i większe zmiany. Rewolucja jest ciągle żywa, o czym przypominają liczne bilboardy ustawione wzdłuż dróg, na budynkach, w przydomowych ogródkach. „Socializm albo śmierć”, „En defensa de socialsimo” ( „W obronie socjalizmu”), „Hasta la victoria, siempre”( „Nie spoczniemy aż osiągniemy zwycięstwo”). „Yo soy Fidel”.

















Znamienne jest to, że billboardy są stare i wyblakłe, tak jak cały kraj popadają w ruinę.To prawda, że w ciągu ostatniej dekady Kuba zmieniła się, ale to raczej drobne kroczki, małe ustępstwa rządu, który musiał nieco poluzować sznurki, ale tylko na tyle, na ile było to niezbędnie konieczne. Czy małe kroczki są w stanie zmienić system? Czy Kubańczycy będą kiedyś gotowi by przeciwstawić się rzeczywistości? Czy muzyki i rumu wystarczy na kolejne lata życia często w uwłaczających warunkach, gdzie mleko, ser, mięso, witamina C i chusteczki higieniczne to towary dostępne tylko w ichniejszych „Pewexach”? Gdzie brakuje niemal wszystkiego a żywność jest na kartki?
Kuba, którą opisała Beata Pawlikowska w swojej książce „Blondynka na Kubie” w dużej mierze już tak nie wygląda. Wszystkie przewodniki, z których korzystam, w tym najbardziej dokładny i wiarygodny Lonely Planet- są już mniej lub bardziej nieaktualne.
Relacje, jakie przekazali nam Kasia i Paweł a nawet Popki, którzy zjechali wyspę 3 lata temu- też różnią się od tego, co zastaliśmy podróżując w tym roku. Powstają restauracje, nowe casas particularas, widać remonty, hot spoty z internetem na miejskich placach. Inernet staje się coraz bardziej dostępny- choć nadal w większości miejsc „na kartki”, ale godzina kosztuje 1 CUC ( mniej niż 4 PLN) a jeszcze 3 lata temu kosztowała sześć razy tyle. Małe kroczki. Nic się nie zmienia i nie zmieni a jednak małe kroczki odmieniają obraz Kuby. Jeśli chcecie zobaczyć  Kubę, spieszcie się! Później może być łatwiej, przyjemniej ale z całą pewnością -inaczej. Myślę, że doczekamy się czasów ( a jeśli nie my, to nasze dzieci), gdy w Havanie powstanie pierwszy McDonald. I to będzie symbolem końca dawnej Kuby.

Tymczasem zmierzamy do Santa Clara- miasta legendarnego Ernesta „Che”Guevary. Nie urodził się tutaj ( Ernesto pochodził z Argentyny), ani nie umarł ( zginął w Boliwii, w wieku zaledwie 39 lat), ale to właśnie tu, w 1958r, tuż po świętach Bożego Narodzenia, jego oddział złożony z zaledwie trzystu partyzantów pokonał armię trzech tysięcy rządowych żołnierzy, przejmując pociąg pełen broni, co doprowadziło ówczesnego prezydenta Batistę do klęski i ucieczki z kraju.
Zatrzymujemy się na zupełnie dziś pustym parkingu przy Alei Defilad, gdzie spotykamy jedynie jednego Kubańczyka w towarzystwie kozy ( !)







Nad wielkim  Plaza de la Revolucion góruje pomnik Che- w pozie zatrzymanej jakby w pół kroku, w czapce, z karabinem.













 Upał daje się niemiłosiernie we znaki a jednak jest coś zadziwiającego w tym miejscu, jakaś magia albo szydera historii. „Tu querida presencia” ( „Twoja najdroższa obecność”) na płycie kubańskich artystów zadedykowanych swojemu ukochanemu Che. Pod pomnikiem urządzono muzeum ( wstęp bezpłatny ale bez toreb, plecaków, telefonów), w którym można podpatrzeć Ernesta na nocniku, Ernesta z karabinem, Ernesta w towarzystwie Fidela-całość historii tylko i wyłącznie w j. hiszpańskim. Obok znajduje się również mauzoleum z jego szczątkami, które w 1997r. zostały przewiezione tu z Boliwii.






Historia Ernesta Che Guevary to historia rewolucji. Nie zdążyłam przed wyjazdem obejrzeć ponownie „Dzienników motocyklowych”, by przypomnieć sobie przedrewolucyjną historię Che.Powstało tyle opracowań, artykułów, opinii nt. Che Guevary, że podaruję sobie w tym miejscu przytaczanie historii jego życia. Bohater czy morderca? Niewątpliwie na Kubie kult Che Guevary jest bezdyskusyjny. Nie zdecydowałam się na zakup koszulki/magnesu/ czegokolwiek z podobizną wszechobecnego tu Che, ale tak jak Pawlikowska w swojej książce szukałam podświadomie jakiejś odpowiedzi, chciałam zrozumieć...Beata Pawlikowska w czasie swojej podróży po Kubie ( opisanej w „Blondynka na Kubie”), śledząc jego „Dzienniki”, ostatecznie odniosłam wrażenie, że była skłonna go w pewien sposób usprawiedliwić..Nazwała to swoim  wielkim odkryciem- błędem w tłumaczeniu hiszpańskiego słowa  „morder”, które wcale nie ma nic wspólnego z „murder” – ang. mordować,ale po hiszapańsku znaczy „gryść, kąsać”. Czyli słynne: „ Muerde y huye, espera, acecha, vuelve a morder y huir y asi sucesivamente, sin dar descanso al enemigo”do którego w „Dziennikach” nawoływał Che, nie ma znaczyć “Morduj i uciekaj a potem wracaj żeby znów mordować i uciekać i tak przez cały czas nękać wroga”a raczej :” Kąsaj, nękaj wroga czestymi atakami a później uciekaj ( wg tłumaczenia Pawlikowskiej: „Nękaj i uciekaj, odczekaj, czatuj, znów nękaj i uciekaj, i tak przez cały czas, nie dając wrogowi odpoczynku.()”
W tym miejscu zostawiam Was z rozważaniami nt. Che Guevary. W głębi duszy jestem  idealistką i w pewnym sensie socjalistką ( co od zawsze zarzucał mi  ultra-liberalny Maciej),ale jestem świadoma, że socjalizm to utopia, nawet jeśli każdy inny ustój też nie jest idealny....W każdym razie widzę na własne oczy, do czego na Kubie doprowadziła socjalistyczna rewolucja, nawet jeśli gdzieś tam, idealistycznie ktoś wierzył, że tak będzie sprawiedliwie i dobrze... Pomylił się..-:( No i trudno zignorować fakt, że Che Guevera mordował ludzi.


Zosia i Zuzia marzą o pięknej plaży.Jakby nie patrzeć, jesteśmy na wakacjach na Karaibach, nawet jeśli dla niektórych Kuba i Karaiby nie stanowią synonimu. Wyrazista Kuba ze swoimi wszystkimi wyróżnikami to Kuba i tyle, ale co powiecie nt. Cayo Coco? Cayo Coco to Karaiby w najlepszej postaci! Przepiękne, rajskie plaże i krystaliczna woda! Wiem, co mówię, bo zdecydowaliśmy się odwiedzić jadną z nich. Nie wybraliśmy noclegu  w żadnym z licznych tu hoteli all- inclusive ( dość odstraszające i/lub bardzo drogie , ale może z perspektywy czasu byłoby warto spędzić w jakimś high-all inclusive noc lub max. dwie? Tygodnia w tym raju osobiście sobie nie wyobrażam, ale taki dzień luksusu i drogiej nudy?)
Zatrzymaliśmy się w pobliskiej miejscowości Moron, które stanowi popularną bazę noclegową dla odwiedzających, którzy rezygnują z opcji all inclusive hoteli na Cayo Coco i Cayo Guillermo.
Skorzystaliśmy z rekomendacji przewodnika  Lonely Planet i był to absolutny strzał w dziesiątkę!
Zdaję sobie sprawę, że udało nam się zatrzymać w rekomendowanej casie Alojamiento Vista al Parque ( Luz Caballero No 49D, mail: yio@moron.cav.sld.cu) bez wcześniejszej rezerwacji tylko dlatego, że czerwiec to martwy sezon. W innych okresach- rezerwacja konieczna, a warto! Bardzo warto! Najfajniejsza casa na Kubie! Ta nasza, to odrębne mieszkanie w pięknym, kolonialnym domu na 4-6  osób, ale po przeciwnej stronie ulicy ( No 408) dostępne są inne opcje, w tym mały, kryty basen i obłędna ( przynajmniej jak na Kubę) restauracja z lodówką pełną dobrego wina (!) i fenomenalnym jedzeniem. Ceny jak wszędzie na Kubie a standard x 4! Bardzo polecam (y)!!!










Dojazd na rajską wyspę Cayo Coco zajmuje około 40 minut. Najprawdopodobniej jest to raj nadal tyko dla turystów- w każdym bądź razie za wjazd  na sztucznie usypany cypel prowadzący na wyspę, trzeba zapłacić 2 CUC ( i tyle samo za wyjazd, więc przy kubańskich pensjach w praktyce ten raj dostępny jest tylko dla turystów). Idolka –właścicielka casy ( miła, wykształcona i znająca j. angielski osoba ) poleciła nam jedną z najbliższych plaży- Playa Los Flamencos i była to najprawdopodobniej najbardziej rajska plaża, jaką widziałam w życiu. Kilka zlokalizowanych na plaży hoteli all-inclusive w tym terminie również świeciło pustkami więc całość stanowiła rajski, karaibski obrazek, którego nie spodziewałam się zastać i który zauroczył nas wszystkich. Okazało się, że późniejsze  bytności na wszystkich innych plażach Kuby powyrównywaliśmy do tego miejsca i nic już nie wypadało tak dobrze... 



























Kolacja u sąsiadki Maite, vis- a vis,  w restauracji La Obana, to niespotykane jak na Kubę i fenomenalne kulinarne doznania, wzmocnione dostępnym tu zimnym, świetnym, chilijskim białym winem- krewetki, fenomenalna ropa vieja ( w dosłownym tłumaczeniu: „stara szmata”- rodzaj wołowego gulaszu)- nawet zwykłe congris ( ryż z czerwoną fasolą) smakowało tu o niebo lepiej niż gdzie indziej. Do tego fenomenalne chipsy z zielonych bananów!










Śniadanie również znacznie odbiegało od kubańskich standardów. Bardzo, bardzo polecam! Śmiało można by zatrzymać się tu na parę dni i codziennie dojeżdżać ( przynajmniej mając auto) na Cayo Coco! ( nocleg- 25 CUC za pokój 2 osobowy/ śniadanie 5 CUC, kolacja 10 CUC/ butelka wina 12 CUC)