W drodze do Santiago de Cuba zatrzymujemy się na parę godzin
w Camaquey.
Po raz pierwszy mamy styczność z jednym z „jinetero”- takim mianem
określa się natarczywych tubylców, którzy oferują turystom pomoc w znalezieniu
kwatery prywatnej, restauracji czy- jak w naszym przypadku- parkingu w centrum
miasta. Biorąc pod uwagę fakt, że historyczna część Camaguay to przedziwna
plątanina wąskich uliczek, swoisty labirynt zbudowany specjalnie z myślą o
piratach ( nawet nazwy ulic są mylące!) którzy mieli się w nich pogubić- w sumie nasz „jinetero” okazał się
całkiem pomocny i doprowadził nas do celu. Co prawda na parkingu doszło do
ostrej wymiany zdań, gdy koniecznie chciano nas wykasować 10 CUC, w zamian
oferując pobyt przez całą dobę, a my chcieliśmy zatrzymać się na zaledwie 2-3
godziny. Ostatecznie uzgodniliśmy 2 CUC + długopis gratis ( niech żyje mój
łamany hiszpański!)
Samo Camaquey, jego Centrum Historyczne robi niesamowite
wrażenie, gdyż żadnego ciągu domów nie zaplanowano tu pod kątem prostym-
korsarze ponoć byli sprytniejsi niż współcześni turyści- na szczęście
umieszczono wiele tablic i znaków ułatwiających przemieszczanie się w tej
sympatycznej plątaninie uliczek. UNESCO sypnęło gotówką i dzięki temu coraz
więcej budynków odzyskuje dawny blask.
Camaquey to miasto kościołów- faktycznie jest tu ich sporo a
te nie są typowe dla Kuby. To właśnie Camaquey odwiedził w 1998r. papież Jan
Paweł II i odprawił tu mszę świętą
.
Jest tu dużo ładnych placów a spacer wąskimi uliczkami od
placu do placu- naprawdę przyjemny.Bodajże najsłynniejszy to Parque Agramonte,
z rosnącymi w rogach czterema palmami królewskimi, symbolizującymi czterech
patriotów, zastrzelonych w 1851r. przez hiszpańskich żołnierzy. Władze
kolonialne nie zezwoliły na uczczenie pomnikiem kubańskich bohaterów, więc
mieszkańcy posłużyli się palmami. Sprytne, prawda?
Pomnik samego Ignacio Agramonte- bohatera narodowego,
przywódcy pierwszej wojny o niepodległość z Hiszpanią ( 1868-1878) , oczywiście
na koniu, z szablą- zdobi centrum placu. Spoglądamy na niego popijając pyszną
kawę pod parasolem słynnej Cafe Ciudad.
Tuż obok znajduje się dom i niesamowita pracownia
sympatycznego małżeństwa Joela Jovera i Iliany Sanchez. Jest zamknięta a Iliany
nie ma w domu, ale na naszą prośbę i wytłumaczenie, że bardzo chcemy zobaczyć
malowane przez Ilianę koty ( bo tak tęsknimy za naszym Tupakiem-:) Joel wpuszcza
nas do środka. Iliana owszem- maluje również koty, ale ostatnio bardziej skupia
się na portretach psów, szczególnie rasy Chihuahua, które z nimi mieszkają.
Niestety Joel nie zna angielskiego więc z moim podstawowym hiszpańskim nie przedłużamy
wizyty.Odkąd odwiedziło ich Loney Planet zagląda tu wielu turystów- aż szkoda,
że nie mają potrzeby nauki angielskiego ( przynajmniej Joel)
Nie udaje nam się zjeśc lunchu w polecanej, filmowej
restauracji La Isabella, bo jest dziś zamknięta- ponoć karty dań są w kształcie
klapsów filmowych-:)
Z Camaquey do Santiago jest 328 km i jest to prawdopodobnie
najtrudniejsze 328 km, jakie musieliśmy przejechać.Fatalna droga, choć
przyzwyczailiśmy się, że drogi na Kubie ( nawet słynna Autopista) są słabe, to
ta jest jeszcze słabsza niż średnia kubańska a do tego przez większość czasu
towarzyszy nam nie tylko deszcz, ale również spektakularna burza- gdyby nie
fakt, że boję się burz, to pewnie teraz napisałabym esej o nieziemskich
widokach błyskawic, apokaliptycznej atmosferze tej podróży. Docieramy do Santiago tuż przed zmierzchem.
Zmierzch na Kubie w czerwcu przychodzi nagle i dużo
wcześniej niż o tej porze roku w Polsce. Około godz. 20.00 robi się szaro a po
paru minutach nastaje noc.
Wjeżdżając do przepięknie położonego u podnóża niewysokich
gór, nad głęboką zatoką,Santiago, marzyliśmy tylko o tym, by znaleźć się szybko
w klimatyzowanym pomieszczeniu naszej kolejnej casy. Santiago to miasto Javiera,
nasz drugi cel podróży. To tutaj mieszka Mama Alina i reszta rodziny, dla
której wieźliśmy pełną torbę prezentów od Javiera.
Javier zawczasu zorganizował nam „opiekę” swojego
przyjaciela Raula, który zarezerwował dla nas nocleg. Niestety nie mieliśmy
adresu casy, nie posiadał jej również Javier, ale zapewniał, że w centrum
Santiago, w Parque Cespedes będzie nas oczekiwał Raulito.
Nawigacja bez problemu zaprowadziła nas do Pargue Cespedes,
który na szczęście okazał się nie być
parkiem a sympatycznym ryneczkiem, ot takim odpowiednikiem Starego
Rynku, tylko trochę bardziej eklektycznym ,jedynym miejscem w Santiago z dobrze
działającym hot spotem. Na szczęście- bowiem jak spotkać kogoś kto na ciebie
czeka, ale nie wie, o której godzinie się ciebie spodziewać?
Parę razy obeszłyśmy z dziewczynami Parque Cespedes, przyglądając się wszystkim siedzącym na ławkach Kubańczykom, szukając charakterystycznych dredów Raula,
które znałyśmy jedynie z przysłanego przez Javiera zdjęcia. Kubański zmierzch
przeszedł w czerń, ale sam Parque Cespedes był rozświetlony, choć dziwnie spokojny.
Nasze chodzenie wkoło wzbudziło zainteresowanie, choć starałyśmy się nie reagować na
liczne zaczepki, to powoli zaczynałyśmy czuć się nieswojo. Jednemu z bardziej
natarczywych zaczepiających pokazałam zdjęcie Raulita, tłumacząc moim łamanym
hiszpańskim, że na niego czekamy. Okazało się, że Pedro, bo tak miał na imię,
zna Raula i Javiera. Powiedział, że faktycznie Raulito czekał na nas tutaj ,
ale godzinę temu wsiadł na swój motocykl i pojechał do domu. Pedro wiedział
tylko, że Raul mieszka gdzieś poza centrum Santiago,ale szybko przyprowadził
innego kolegę, który znał dokładny adres. Czy to nie dziwne, że w bez mała półmilionowym mieście spotykamy przypadkowych gości, którzy znają i Raula, i Javiera?
Czy też w życiu nie ma przypadków?
Okazuje się, że Raul zmęczył się czekaniem i postanowił
zrobić krótką przerwę na trening- Raulito trenuje bowiem ( ponoć tylko dla
własnej przyjemności) boks-:)
Casa, którą dla nas zarezerwował znajduje się tuż przy
Parque Cespdese, na stromej, wąskiej uliczce tak charakterystycznej dla
Santiago ( Hostal El Mirador
Bartome
Maso ( San Basilico/W.172 Altos e/Corona
y Padre Pico; tel. (053)-(22)-65-11-91).
Same pokoje nie wyróżniają się niczym szczególnym, ale są
czyste a w łazience jest ciepła woda, jednak casa ma jedną zaletę: cudowny
widok na zatokę i całe Santiago, no i znajduje się 2 minuty spacerem od
ścisłego centrum ( i internetu na Parque Cespedes-:)
Okazało się, że dzięki sąsiedzkiej solidarności, za jedyne 2
CUC za dobę, udało nam się- a w zasadzie Maciejowi ( z niemałym trudem mówiąc
delikatnie) zaparkować samochód w miejscu, w którym nigdy nie przyszło by mi do
głowy, że auto mogłoby się zmieścić-:)
Wieczór kończymy kolacją w jednej z licznych tu ‘paladares” –
„prawie” prywatnych restauracjach zlokalizowanych na dachach kamienic.
Jedzenie jak to zwykle na Kubie- nie powala, ale za to muzyka na żywo i widok
na pięknie oświetloną zatokę, nad którą położone jest Santiago- urzeka.