środa, 1 sierpnia 2018

Santiago de Cuba. Dzień piąty i szósty.





Nigdy nie byliśmy w San Franciso, ale Maciej twierdzi, że Santiago, to takie kubańskie San Francisco. Faktycznie, to, co urzeka najbardziej, to położenie Santiago. To drugie co do wielkości miasto Kuby, zamieszkałe przez bez mała 500 000 mieszkańców, osławiona stolica Orientu, miasto sonu, rumby i karnawału, ale  również” cuna de la Revolution” – kolebka rewolucji, bo to właśnie tutaj doszło do pierwszego na wyspie powstania niewolników. Niestety w ten sielankowy obraz wkrada się kubańskie „ale”- stare autobusy,auta, motocykle, gruchoty, które jeżdżą po mieście mają duży problem z pokonywaniem wzniesień, ich silniki wydają głośne, nieprzyjemne ryki a stężenie spalin na pewno przekracza wszelkie dopuszczalne normy, co w panującym tu upale staje się wyjątkowo trudne do zniesienia.

Naszym przewodnikiem zostaje Raulito, który na co dzień tym właśnie się zajmuje- oprowadzaniem turystów. Raul mówi po angielsku, choć zajmuje nam trochę czasu zanim orientujemy się, że używa tylko pierwszej liczby pojedynczej do wyrażania wszystkiego, co chce przekazać. Nic to- Hakuna Matata- jak mawia Raul-:)




Spędzamy naprawdę  dwa wesołe dni poznając uroki Santiago. Highlighty i miejsca typowo turystyczne, zabytki zlokalizowane wokół Parque Cespedes, małe uliczki z kubańskim rzemiosłem jak Calle Hereida  i place.





























Fajnie jest tak włóczyć się bez celu, zatrzymując na zimne piwo, jak te w sympatycznej piwiarni ( Cerveceria) Puerto Del Rey, zlokalizowanej w pobliżu jednego z bardziej charakterystycznych miejsc Santiago-slynnego Melaconu, gdzie pod olbrzymim napisem CUBA robimy sobie sesję zdjęciową.



















To, co nas zaskakuje to kompletny brak turystów! Już w lipcu mają ponoć zjechać się do Santiago tłumy, gdyż zaczyna się osławiony karnawał, ale teraz miasto świeci pustkami, co jest najbardziej widoczne w miejscach takich jak Casa de las Tradiciones- ulubionej miejscówce Magdy, gdzie przetańczyła nie jedną noc.



















Szkoda, bo klimat tego miejsca jest wyjątkowy nawet w ciągu dnia a drinki wyśmienite- po tygodniu bycia na Kubie nareszcie kosztujemy dobrego drinka! Takie bywają minusy pory deszczowej i podróżowania poza sezonem- tu akurat przydałoby się wtopić w tłum i otulającą zewsząd muzykę.
Hitem i moim osobistym odkryciem jest Daiquiri- ulubiony drink Kennedy’ego i Hemingwaya, którego właśnie po raz pierwszy piję tutaj, w Santiago, w znanym ,choć nieco mrocznym i podejrzanym lokalu Club 300, który również świeci pustkami, co zadziwia Raula.









Z mojej dotychczasowej relacji z Santiago można odnieść błędne nieco wrażenie, że oddajemy się tylko beztroskiemu włóczeniu po mieście, testując drinki i kubańskie piwa.
W rzeczywistości udaje nam się zobaczyć kilka naprawdę wyjątkowych miejsc zlokalizowanych w okolicy, męcząc przy tym okrutnie z powodu panującego upału- mam wrażenie, że jest tu dużo bardziej gorąco, niż w zachodniej części wyspy.
Odwiedzamy słynny cmentarz Cementario Santa Ifigenia, zlokalizowany na północ od centrum- do niedawna słynny głównie za sprawą olbrzymiego, kamienno- marmurowego mauzoleum Jose Martiego a od śmierci Fidela Castro odwiedzany tłumnie również przez jego zwolenników. Załapujemy się na nawet na uroczystą zmianę warty.



 










Sanktuarium Caridad del Cobre, czyli Matki Boskiej Miłosiernej z Cobre ( 18 km na zachód od Santiago) nie robi na nas specjalnego wrażenia. Minas de Cobre są to kopalnie miedzi, w których miała ukazać się Matka Boska. W miejscu tego cudu, w górach, wzniesiono świątynię, miejsce kultu Czarnej Madonny- ot, taka nasza Częstochowa....Tylko zwyczaj składania przepięknych bukietów ze słoneczników jest inny...



















Dużo większe wrażenie robi na nas majestatyczna La Grand Piedra ( Wielka Skała- 27 km na wschód od Santiago), choć po drodze mamy potężne wątpliwości czy nasze auto da radę wdrapać się na ten najwyższy tutaj szczyt ( 1200 m n.p.m.).



















 Przepiękne widoki, dużo chłodniejsze powietrze ale przede wszystkim fenomenalna La Isabelica, do której niestety ostatnią część drogi trzeba pokonać pieszo. To dawna plantacja kawy, gdzie można oglądać dawny warsztat, oryginalne sprzęty i instrumenty wykorzystywane dawniej przez niewolników oraz przepięknie odrestaurowany kolonialny dom. Bardzo polecam!












Największe wrażenie robi jednak niewzruszona forteca, zbudowany w XVII w. dla obrony przed piratami zamek- Castillo del Morro ( 15 km od Santiago)- swoisty labirynt tarasów, przejść, komór rozmieszczonych na pięciu poziomach, z przepięknym widokiem na zatokę i Morze Karaibskie- nic dziwnego, że trafiła na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO (1997r.)





























Raulito zabiera nas również w kilka miejsc, do których nie docierają turyści- szczególnie cieszy się, że może nam pokazać miejsca, których do tej pory nie widziała Magda-:)
Jednym z nich jest ukryty wśród lasów wodospad, gdzie zażywamy kąpieli obserwując śmiałków ( albo wariatów) , którzy skaczą z bardzo stromych skał.



 








  Kolejnym- punkt widokowy w dzielnicy, w której mieszka Raul.






Najbardziej wzruszające jest spotkanie z Mamą Aliną i resztą zgromadzonej rodziny Javiera.
Oczekują nas z obiadem i uśmiechami na twarzy a ja troję się i dwoję z moim podstawowym hiszpańskim, by jak najwięcej wynieść z tego niesamowitego, sympatycznego spotkania.





Ostatnią noc spędzamy z Raulem w miejscu, które bardziej przypomina europejskie niż kubańskie kluby, ale tylko tam są  ludzie, turyści, gwar i muzyka- choć ta zupełnie nie w moim stylu. Lokal nazywa się San Pauli i jest filią hamburskiego klubu- nazwa mówi sama za siebie.
Wypijamy kilka niezłych drinków i zostawiamy rozbawionego Raula, który pakuje nas do najbardziej rozklekotatnego auta, jakim w życiu jechałam i karze koledze odwieść nas do naszej casy.





Parque Cespedes jest cudowny o każdej porze dnia i nocy-:)
Polecamy kawę na tarasie kolonialnego hotelu Casa Granda, gdzie dobrze łapie hot spot:




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz