środa, 1 sierpnia 2018

W drodze do Trinidad. Las Tunas. Dzień siódmy.



Rano rozliczamy się z właścicielkami naszej casy ( 30 CUC za pokój za dobę i 5 CUC od osoby za śniadanie) oraz z sąsiadką za nasz przedziwny parking ( 2 CUC za dobę)
Tak jak obiecał – mimo wczesnej pory przychodzi nas pożegnać Raul, mimo, że wczoraj zakończył balować w klubie San Pauli o 4 rano. Kto wie, może spotkamy się jeszcze w Havanie, bo za dwa dni Raul jedzie oprowadzać po stolicy cztery amerykańskie turystki. A może spotkamy się w Polsce? Jeśli jego wizyta w Ambasadzie zakończy się pomyślnie i uda mu się wyjechać jesienią do Madrytu, to chciałby przyjechać również do Polski, odwiedzić Javiera a tym samym i nas w Poznaniu. Byłoby naprawdę miło! Role by się odwróciły i tym razem my bylibyśmy przewodnikami Raula. Martwi go trochę pogoda w Polsce, parę razy wypytał jak bardzo zimno może być jesienią i chyba nie był zadowolony z naszych odpowiedzi.



Ruszamy w kierunku Trinidadu, wcześniej po raz kolejny tankując „al lleno”( do pełna) gasolinę special- znowu dokładnie spisują wszystkie dane z paszportu- czyżbyśmy przekroczyli już nasz limit zakupu paliwa? Zauważyłam, że podobna procedura obowiązuje przy płatnościach banknotem 50 CUC ( jakieś 200 PLN)- też nie obejdzie się bez okazania paszportu ( na szczęście wszędzie wystarczy kserokopia). Maciej jest bardzo ostrożny i jak tylko wskaźnik poziomu paliwa jest poniżej połowy, stara się zatankować, bo stacje benzynowe przy drogach, nawet przy głównej „autostradzie”bywają niezwykle rzadko, najczęściej tylko w pobliżu większych miast.







Po godz. 13.00 docieramy do miasta Las Tunas, które – będąc stolicą prowincji o tej samej nazwie- wydaje się na mapie być sporą aglomeracją, w której teoretycznie nie powinno być problemu ze znalezieniem telewizora, gdzie o 14.00 czasu kubańskiego można by obejrzeć kolejny mecz Polski w ramach Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Co prawda o Las Tunas polskie przewodniki zgodnie milczą,ale Lonely Planet poświęca Las Tunas kilka stron- choć te nie brzmią zachęcająco: przedstawia Las Tunas jako stolicę sex-turystki Orientu a samą prowincję określa mianem „ famous for not being famous”.Cóż, do Camaquay nie zdążylibyśmy przed 14.00, pozostaje więc poszukanie telewizora i miejsca na zjedzenie lunchu ( idealnie 2w1). I w tym miejscu muszę wyraźnie powiedzieć, że przewodnik Loney Planet jest zupełnie nieaktualny- rzekomo najlepsza restauracja w Las Tunas (El Baturro) jest mroczną, gorącą, śmierdzącą norą a  polecana Restaurante 2007 już najprawdopodobniej zakończyła swoją działalność na zawsze. W położonym w centrum, stosunkowo nowym ( wybudowanym w 2009 r.) hotelu Cadilalac działa tylko skromny bar na parterze, ale niestety nie mają tam telewizora. Przemiły recepcjonista prowadzi nas na dach hotelu, gdzie dawniej była restauracja. Tam, na dachu, pod foliami ukryty jest stary telewizor, ale niestety nie działa, podobnie jak hotelowa restauracja. W sumie nie ma czemu się dziwić, bo kto dobrowolnie zagląda do Las Tunas?
















Miasteczko jest wyjątkowo nieciekawe, choć reklamuje się jako „miasto rzeźb” i  ponoć odbywa się w nim kilka festiwali.Miły recepcjonista wysyła nas do położonego na przedmieściach hotelu Las Tunas. Paskudny budynek z basenem i głośną dyskoteką, opcja all- inclusive dla zamożnych Kubańczyków. 


W hotelu znajdują się dwa telewizory- jeden w mrocznej restauracji a drugi w hotelowym lobby, ale finalnie nie udaje nam się ustalić, dlaczego nie mogą przełączyć na kanał gdzie transmitowany jest Mundial. Nikt w hotelu nie mówi ani słowa po angielsku ale chyba nie to stanowi główny problem- rozumieją o co nam chodzi ( komunikujemy się moim i Zuzi łamanym hiszpańskim) ale wyraźnie mają jakiś problem, karzą czekać na kogoś kogo nazywają „strażnikiem” ( strażnik TV???), kto nie pojawia się do 14.00, więc wkurzeni, zrezygnowani i głodni opuszczamy moloch Las Tunas.







Zosia i Maciej prawie godzą się z tym, że nie zobaczą meczu ale głód karze nam się cofnąć do przydrożnej knajpy, którą mijaliśmy na wjeździe i zaciekawiła nas ilość parkujących przed nią autokarów. I tu niespodzianka- nie dość że jemy całkiem przyzwoity lunch ( w postaci ryżu, bananowych chipsów i kurczaka), to przy barze i filiżance dobrej kawy możemy kontemplować kolejną porażkę Polaków ( 3:0 z Kolumbią), gdyż mają tam niewielki telewizor. Gdyby ktoś przypadkiem zapuścił się w te rejony, to jedyna miejscówka godna polecenia! Poznacie ją po dachach krytych strzechą i zajętym przez auta i autokary parkingu.













 








Dalsza droga do Trynidadu jest raczej koszmarna, bo poraz kolejny daje nam się we znaki pora deszczowa a wycieraczki naszego auta wymagałyby natychmiastowej wymiany ( która się nie wydarzy).Czy to nie dziwne, że pada zawsze wtedy, gdy się przemieszczamy?
 Poza tym robi się ciemno a droga jest fatalna, pełna dziur i wybojów.Dodatkowo poruszają się nią nieoświetlone wozy konne, rowery, piesi. Trzeba mieć 100% uwagi i być tak dobrym kierowcą jak Maciej by w ogóle podjąć się tego wyzwania.
Do Trynidau docieramy przed 22.00, w strugach deszczu, bardzo zmęczeni. Dzięki aplikacji maps.me bez trudu znajdujemy naszą casę, gdzie czeka na nas kolacja i nie mówiąca słowa po angielsku przemiła Kubanka ze swoim czteroletnim synem Antonio , którą najwyrażniej zatrudnia do pomocy nieobecny dziś właściel.
Pościel jest czysta i pachnąca, klimatyzacja cicha- zapadamy w głęboki sen...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz