środa, 1 sierpnia 2018

Trinidad. Dzień ósmy.



Nasza casa w Trinidadzie nazywa się Hostal El Chef ( ulica Colon 179; mail: hostal_el_chef@yahoo.com; tel. 053 41 996890). 


Właściciel- Emilio Ochoa Hernandez dawniej był utytułowanym szefem kuchni w najlepszych kubańskich hotelach, jego zdjęcia i liczne dyplomy zdobią ściany kolonialnego, dużego domu, w którym zajmujemy całe piętro. Pokoi jest tu więcej, ale nie ma innych gości i to jest niewątpliwe największym plusem. Casa ma swój klimat i jest bardzo centralnie położona a przy tym ma  jedną wielką zaletę- w domu jest internet. Oczywiście nadal jest to internet na kartki, tzn. żeby go używać trzeba zalogować się używając karty ETESCA, ale działa to jakoś inaczej- wystarczy jedna karta na wszystkich a internet jest szybki no i można posurfować w swoim fotelu a nie na miejskim placu.












Casę polecił Javier, głównie ze względu na postać Emilio, który miał nam gotować dania, o jakich nam się nie śniło. Cóż, na razie Emilio odpoczywa na wakacjach a my po zjedzeniu typowego, kubańskiego śniadania wyruszamy na słynną Playę Ancon. Od Trynidadu dzieli ją zaledwie 13 km i pewnie to tłumaczy jej popularność. Parkujemy w okolicach nieciekawego molocha, Hotelu Ancon. Plaża nas bardzo rozczarowuje, w niczym nie przypomina rajskiej scenerii z Cayo Coco. Woda jest mętna i ma nieprzyjemny zapach, morze powyrzucało na brzeg sterty naturalnych śmieci z dna.Bądź co bądź, jest to jednak zupełnie inny akwen morski ( tu Morze Karaibskie a na Cayo – Ocean Atlantycki).
Trzeba uważać na piasek, bo spacerują po nim różnej wielkości kraby a jeśli wierzyć Lonely Planet to również pchły piaskowe- te mają dawać się we znaki o wschodzie i zachodzie słońca. Brr!
Na szczęście są leżaki i parasole a kelner z Hotelu Ancon donosi nam zimną Pina Coladę i lemoniadę.















Dziewczyny poznają przystojnego, młodego Włocha z Mediolanu. Ma na imię Giacomo co po hiszpańsku brzmi Santiago a po polsku po prostu Kuba ( Jakub).
Giacomo jest tu na wakacjach z rodzicami i bratem ale dziś zrezygnował z wycieczki do Cienfuegos i wybrał się taksówką z Tryniadadu na plażę. Zabiera się z nami do domu. Nalegam by po drodze odwiedzić małą, rybacką osadę La Boca, która jest ponoć kąpieliskiem dla miejscowych, ale okazuje się być  opustoszała i nie znajdujemy tam żadnego miejsca, gdzie można by zjeść lunch, choć miejsce jest dość urokliwe.

















Ten jemy w przydrożnej knajpce Grill Caleta- polecamy- świeże, naprawdę dobre ryby, langusty a klasyka w postaci kurczaka dużo powyżej średniej kubańskiej. Niby zdążyliśmy się przyzwyczaić, że w tym okresie na Kubie nie ma tłumów, ale jednak nadal zadziwia ta pustka- znowu jesteśmy jedynymi klientami tego miejsca.



















Po południu spacerujemy po Trinidadzie. Gdy zachodzi słońce miasteczko wygląda jak sceneria ze starego filmu. Wyraźnie odróżnia się od miast, które do tej pory widzieliśmy na Kubie- jest bardzo kolorowe a budynki utrzymane są w lepszym stanie, nie widać tak tej wszechobecnej na Kubie ruiny.Jest spokojne a jednak nie przypomina skansenu- toczy się w nim barwne życie, które obserwujemy z zaciekawieniem. Stukot koni po brukowanych uliczkach, sprzedawcy zachęcający do odwiedzin licznych tu galerii a kelnerzy do wejścia do restauracji i barów, których jest tu cała masa. W porównaniu do naszych dotychczasowych doświadczeń jest tu też sporo turystów- w ogóle są jacyś turyści, bo do tej pory odnosiliśmy wrażenie, że jesteśmy jedynymi, którzy podróżują po Kubie.Może to za sprawą UNESCO, które w 1988r. wpisało Trinidad na swoją słynną listę.












































































Kolację jemy w zarekomendowanej przez Giacomo restauracji Jazz Cafe- faktycznie niezłe jedzenie ( langusta, krewetki, pasta) w bardzo rozsądnych cenach- uwaga tylko na porcje- olbrzymie i nie do przejedzenia przez jedną osobę a na Kubie jakoś tak jeszcze głupiej niż w innych częściach świata zostawiać na talerzu niezjedzone jedzenie.












Po kolacji po raz pierwszy spędzamy wieczór oddzielnie- dziewczyny umówione z Giacomo wyruszają w poszukiwaniu tańca i muzyki a my odwiedzamy miejsce, w którym rzekomo Hemingway popijał słynnego Daiquiri ( taka druga, podrabiana Floridita, bo ta oryginalna znajduje się w Havanie) a później testujemy typowego drinka z tych okolic- podawanego w ceramicznych naczyniach – Canchanchara ( to rum z dodatkiem limonki i miodu) w bardzo fajnej miejscówce z noclegami, gdzie można zjeść prawdziwą włoska pastę- Hostal Tuti.Na koniec szklaneczka wyśmienitego, siedmioletniego rumu.















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz